Psychoterapia aktywno-kompleksyjna

Metodzie tej nadano nazwę psychoterapii aktywno-kompleksyjnej, czyli skoja­rzonej. Dąży ona do zatarcia ostrej granicy, która zachodzi między somatoterapią a psychoterapią. Granica ta nie powinna w praktyce istnieć. Internista, chirurg, pediatra, neurolog, lekarz ogólny i współpracujący z nimi personel po­mocniczy, czy chcą, czy nie chcą wywierają zawsze jakiś wpływ psycholeczniczy. Chodzi o to, aby wpływ ten był uświadomiony i celowy, aby wspomagał stosowaną jednocześnie podstawową terapię somatyczną, aby ją uzupełniał od strony często niedocenianego czynnika psychicznego. Na tym harmonijnym i planowym współdziałaniu polega właśnie ?kompleksyjność” (therapia comple- xiva) metody. Jak z tych wzmianek widać, nie ma to być współdziałanie dwóch specjalistów: lekarza, który leczy podstawowe cierpienie metodami somatycz­nymi, oraz psychoterapeuty. Ideałem jest takie przeszkolenie wszystkich leka­rzy, aby wszyscy rozumieli doniosłość psychoprofilaktyki u każdego chorego i aby wszyscy uznali zasady postępowania psychoterapeutycznego. To jest właś­nie najgłębszym celem niniejszej książki. Ma ona dać w rękę oręż psychotera­peutyczny każdemu praktykowi, tak aby jego postępowanie w każdym przypad­ku miało charakter skojarzony (?kompleksyjny”). Zniknie wówczas jatrogenia. Każdy praktyk będzie w jednej osobie zarazem specjalistą ze swego zakresu oraz psychoterapeutą. Jest to tylko kwestią pogłębienia studiów lekarskich w kierunku psychoterapii. Nie od razu oczywiście stworzymy ruch na miarę węgierskiej ?szkoły chorych”, chociaż i oni zaczynali od skromnych warunków i od dobrze nam znanych trudności. Z czasem zaś ruch ten rozszerzył się na szerokie kręgi ludności i znalazł już naśladowców w wielu krajach socjalistycz­nych.

Jednak i w naszym kraju stopniowo wzrasta zrozumienie dla wagi psychote­rapii w zastosowaniu do cierpień nerwicowych, z którymi stykają się interniś­ci. Zapoczątkował ten ruch prof. Julian Aleksandrowicz, który w III Klinice Chorób Wewnętrznych w Krakowie uruchomił oddział nerwic, wyposażony do­skonale i nastawiony specjalnie na całościowe ujmowanie struktury psychofi­zycznej chorego (1962). Tę samą rolę spełniają lub mogłyby spełniać sanatoria dla nerwowo chorych. Trzeba tu jednak przy tej sposobności wypowiedzieć pa­rę słów jeżeli nie krytyki, to przynajmniej przestrogi. Nie powinno być zbyt wielkiej różnicy między warunkami sanatoryjnymi a poziomem życia, do któ­rego chory jest przyzwyczajony i do którego powróci. W sanatoriach nie po­winno być kuracjuszom zbyt przyjemnie w znaczeniu ogólnie przyjętym. Próżniaczy tryb życia, same rozrywki, swoboda obyczajów, flirt ? wszystko to mie­wa zły wpływ psychagogiczny, stanowi bowiem bezwiednie nagrodę za cho­robę. W sanatoriach nie powinno być ludzi zdrowych, bo i to się zdarza. Powin­no się tam kierować wyłącznie ludzi chorych celem przeprowadzenia odpowied­niego leczenia. Regulamin powinien kłaść nacisk na uregulowany potrzebami zdrowia zdyscyplinowany tryb życia i na leczenie zajęciowe. Schlebianie nis­kim instynktom kuracjuszy bywa bardzo często błędem. Chory nie powinien tęsknić do pobytu w sanatorium, jak nie tęskni się do pobytu w szpitalu. Pobyt w szpitalu lub w sanatorium powinien być koniecznością. Znam osobiście na­stępującą tragedię: młodą kobietę ze środowiska wiejskiego, matkę trojga dzieci, cierpiącą na banalne histeryczne dolegliwości, wysłano do sanatorium. Pobyt tam wprawdzie usunął jej dolegliwości, jednakże spowodował przedziw­ną przemianę jej osobowości. Wróciła stamtąd pełna pretensji i zaczęła się od­nosić z pogardą do męża, który był zapracowanym, niepoetycznym, nieeleganckim gospodarzem wiejskim. Panowie w sanatorium zawrócili jej w głowie. Prze­konała się, że jest ładna i że się może podobać, zwłaszcza temu jednemu, który tak cudownie umiał jej kłamać. Oczywiście po powrocie do domu dawne dole­gliwości powróciły ze zdwojoną siłą. Chora nie ukrywała swego wstrętu do męża i swej pogardy dla własnego prostego środowiska. Na wszelkie apele do poczucia obowiązku żony, matki, gospodyni pozostała głucha. Marzeniem jej było powrócić do tego raju sanatoryjnego. Czy spełniono tutaj elementarne warunki psychoprofilaktyki, psychagogiki, ?szkoły chorych”? Czy przewidziano taką właśnie reakcję chorej? Czy kierujący ją do sanatorium lekarz zadał so­bie trud docieczenia przyczyn ucieczki tej kobiety w chorobę? I czy rzeczywiś­cie skierowanie jej do sanatorium, a więc odsunięcie jej na pewien czas od nieciekawego męża i od przykrego żywota wśród codziennych szarych kłopo­tów było najlepszym wyjściem z sytuacji konfliktowej?

Moim zdaniem przypadki podobne do powyżej opisanego, również przypadki nerwic roszczeniowych, nie nadają się do leczenia sanatoryjnego. W sanato­rium powinni przebywać chorzy, wymagający leczenia, a nie rozrywki. Chorym naszym na razie nie potrafimy jeszcze zapewnić warunków na miarę węgier­skiej ?szkoły chorych”. Ale nawet w najuboższych warunkach można chorym stworzyć atmosferę sprzyjającą zdrowieniu. Na atmosferę tę składa się uprzej­my i życzliwy stosunek do .chorego całego personelu, włącznie z niższym i z urzędniczym, jakiekolwiek by nie były właściwości somatyczne i charakte­rologiczne chorego. Wszystkich obowiązuje uśmiech; uśmiech nastraja pogod­nie i zjednuje ludzi, może nawet w wyższym stopniu niż przepych wyposażenia pokoi i sal chorych. Należy zwracać uwagę na treść porozwieszanych obrazów; musi to być treść miła i pogodna. Umysł chorego powinien być od rana do wie­czora zajęty. Zadanie to spełnia najskuteczniej praca, która jest możliwa nawet na oddziałach ciężko chorych somatycznie, zwłaszcza chroników zmuszonych przebywać miesiącami i dłużej w sztucznych warunkach szpitalnych lub sana­toryjnych.

Na wielu dobrze postawionych oddziałach nerwicowych dąży się do stworze­nia tzw. społeczności psychoterapeutycznej. Jej istota polega na- czynnym włączaniu się w proces psycholeczniczy wszystkich składników organizacyjnych, włącznie z personelem leczącym i samymi chorymi. Wszyscy bez różnicy hierarchii wybierają samorząd i zwołują zebrania dyskusyjne. Obo­wiązuje własny regulamin. Uchwala się programy zajęć dziennych. Wszystko to z myślą o aktywizowaniu przewlekle chorych i przystosowaniu ich do wa­runków życia społecznego. Chorzy i personel tworzą razem czynnościową ca­łość, której działalność uzupełnia psychoterapię grupową, indywidualną oraz metody biologiczne. Aby zatrzeć różnice międzyosobnicze, czasem wszyscy umawiają się, że będą sobie mówili po imieniu, że nie będą nosili żadnych dy­stynkcji służbowych i że wszyscy będą ze sobą rozmawiali jak równi z równy­mi. W ramach samorządu organizuje się wspólne rozrywki kulturalne, wyciecz­ki, posiedzenia dyskusyjne, czytelnictwo, kółka samokształceniowe itd. W tak kulturalnie postawionej atmosferze nawet osoby zahamowane, nieśmiałe, nie- obyte towarzysko lub źle wychowane nabierają pewnej ogłady i wychowują się na uspołecznionych obywateli. Rzecz prosta, że urzeczywistnienie tej idei wychowawczo-leczniczej zależy od uprzedniej kultury pacjentów i osób perso­nelu. Przeciwnicy tego pomysłu zwracają często uwagę na fakt, że spoufalenie się chorych z personelem czasem prowadzi do obniżenia powagi i autorytetu, które w procesie zdrowienia pod wpływem psychoterapii odgrywają bardzo doniosłą rolę. Nawet najpoważniejszy lekarz oglądany bez dystansu może się wydać śmieszny. Nie wszystkie typy pacjentów nadają się dlatego do włącze­nia ich w system społeczności psychoterapeutycznej. W praktyce nie brak cza­sem zniechęcających zgrzytów, których powodem bywają czasem przywary psychopatyczne niektórych członków społeczności.