Psychoterapia a szarlataństwo
Powyższe wywody wskazują jasno, jak niebezpiecznie bliska jest granica między naukową psychoterapią i szarlatańskim oszustwem. Dlatego żadną miarą nie można się zgodzić z zaleceniem niektórych poważnych autorów (np. Miiller-Kegemann, 1961), aby jako vehiculum psychotherapeuticum używać wody destylowanej. Jest to nieuczciwe, niepoważne i ryzykowne. Gdyby chory przypadkiem dowiedział się, że mu wstrzykiwano wodę destylowaną, lekarz byłby skompromitowany, a chory straciłby na zawsze zaufanie do psychoterapii. Szkodliwość takiego ?placebo” polega ponadto na tym, że tracimy sposobność zastosowania choremu leków rzeczywiście pożytecznych, których skuteczność wzmacniamy i potęgujemy swoim wpływem sugestywnym. Rozsądni chorzy czasem zdają sobie sprawę i rozumieją, że środki farmakologiczne nie są wszystkim; chętnie i świadomie poddają się skojarzonemu z lekami wpływowi sugestii. Lekarz nie jest wówczas winny tej nader przykrej sytuacji upodabniającej go do jarmarcznego szalbierza. Obowiązuje dlatego zasada, że leki używane do przekazania choremu sugestii ukrytej muszą być dobrane rozsądnie i zgodnie ze wskazaniami lekarsko-farmakologicznymi. Tabletek placebo wolno używać tylko do doświadczeń klinicznych, nigdy jako leku. Zresztą jako dobry dowcip zanotować należy, że nie brakło głosów domagających się oficjalnego wprowadzenia do lekospisu tabletek placebo. Zdarzyło się też, że gdy do uszu chorych doszła wiadomość, że lekiem, który im tak skutecznie pomógł, były właśnie tabletki placebo, domagali się w dalszym ciągu zapisywania im tego ich zdaniem cennego leku. Słyszałem nawet o przypadku nałogowego zażywania tabletek placebo. Nałóg ten należałoby nazwać placebomanią.
Tabletki placebo są oczywiście chemicznie obojętne i trzeba liczyć tylko na uleganie sugestii przez chorego. Ale niewiele od tej zasady odbiegają leki, które wprawdzie są chemicznie aktywne i mogą nie być szkodliwe, ale mimo to nie mają żadnej obiektywnej wartości. Działa tutaj tajemnicza uczona nazwa, działa sugestia spływająca na chorego (a także i na lekarza leczącego) dzięki reklamie. Jeżeli lekarz zapisuje choremu jakikolwiek lek, w którego skuteczność wierzy, to w porządku. Ale gorzej, jeżeli lekarz wie, że lek ten nie ma żadnej wartości, a mimo to choremu go zapisuje albo ul aliquid fieii videatur (aby wydawało się, że coś się dzieje), albo świadomie wykorzystując jego zaufanie. Pobudką takiego działania bywa chęć zysku. Są lekarze, którzy rozmyślnie zapisują chorym leki produkcji zagranicznej. Albo wierzą w wyższość zagranicznego przemysłu farmaceutycznego, albo działają ze snobizmu. W każdym razie postępowanie to jest pożałowania godne, gdyż podrywa zaufanie ludności do krajowego przemysłu i przyczynia się do niepotrzebnego wydawania dewiz. Lekarz usiłuje w ten sposób zaimponować pacjentom swoją uczonością. Jest to pożałowania godne. W przypadkach takich innym lekarzom nie pozostaje nic innego, jak tylko wyjaśnić choremu, że tofranil i imipramina to jedno i to samo. Ogromnym ułatwieniem dla takich niepoważnych sposobów jest niebywała mnogość synonimów na oznaczenie jednego i tego samego leku.