Rozłam miądzy kierunkiem klinicznym i psychoanalitycznym
Klinicyści podzielili się na dwa odłamy. Jedni zrażeni spekulacjami potępili w czambuł cały ruch psychoanalityczny, nie widząc w nim nic prócz mętniackiego albo wręcz oszukańczego zawracania głowy. Drudzy natomiast starali się wydobyć z owych spekulacji ziarno prawdy. Dzisiaj zdaje się już nie ulegać wątpliwości, że doskonałe niekiedy wyniki leczenia psychoanalizą tej czy innej szkoły (Adler, Jung, Stekel) nie zależą od obiektywnego rozwiązywania konfliktowych problemów nerwicotwórczych, lecz od ogromnej koncentracji czynnika sugestywnego, wynikającej z wielogodzinnego obcowania lekarza z chorym. Efekty lecznicze możliwe są oczywiście tylko w przypadkach nerwic czystych lub nawarstwionych. Tragedią ruchu psychoanalitycznego, który w niektórych krajach osiągnął niebywałe rozmiary, było oderwanie się od psychiatrii klinicznej. Niektórzy psychoanalitycy wręcz oświadczają, że diagnostyka psychiatryczna jest zbędna, gdyż w każdym przypadku zaburzeń psychicznych szukać należy psychodynamicznych powikłań, zrozumiałych według zasad psychologii głębi. Tylko tym doszczętnym zanikiem myśli diagnostyczno-klinicznej i poczucia ścisłości naukowej można wyjaśnić usiłowania leczenia np. psychoz schizofrenicznych wyłącznie metodami psychoterapeutycznymi, z zupełnym pominięciem metod psychiatrii klinicznej.
Następstwem tego stanu rzeczy stał się głęboki rozłam wśród psychoterapeutów typu klinicznego i typu psychodynamicznego. Stracili już dzisiaj wspólny język i nie rozumieją się wzajemnie. Psychoanalitycy w ogóle nie uznają potrzeby ani możliwości klinicznej systematyki chorób psychicznych, nie uznają też istotnej różnicy między psychozą i nerwicą, wywodząc obydwa rodzaje zaburzeń z takich samych powikłań konfliktowych, nie studiują też psychiatrii klinicznej i nie rozumieją jej zagadnień. Język ich stał się podobny do języka psychoterapeutów laickich,” z którymi się bardzo dobrze rozumieją. Z drugiej strony klinicyści nie czytują prac psychoanalitycznych ani się tymi zagadnieniami nie interesują, nie spodziewając się znaleźć tam nic prócz spekulacji. Najgorzej wychodzą na tym rozłamie sami chorzy. Ci, którzy wpadli w ręce owych ?czystych” psychoterapeutów, ryzykują, gdyż mogą paść ofiarą ich ignorancji klinicznej. Z drugiej strony chorzy leczeni przez równie ?czystych” klinicystów nie korzystają z dobrodziejstw psychoterapii, umiejętności niezbędnej jako uzupełnienie kliniki. Sytuacja ta znamienna jest dla Stanów Zjednoczonych. Niestety i w naszym kraju zdarza się sporadycznie, że domorośli psychoterapeuci podejmują się psychoterapii w przypadkach, które żadną miarą do tego się nie nadają. Tak np. pewien prywatnie praktykujący hipnotyzer leczy hipnozą przypadki schizofrenii. Pobudką takiego działania może być tylko chęć zysku. Zamożna rodzina, a czasem i niezamożna, poniesie wszelkie ofiary, aby ratować beznadziejnie chorego. Gorzej, że w znanym mi przypadku chory przestał zażywać neuroleptyki i po kilku tygodniach nastąpił nawrót psychozy z konieczną rehospitalizacją. Jeżeli praktyk ten podejmuje się leczenia np. stwardnienia wieloogniskowego, to może liczyć na korzystny wpływ sugestii, która czasem rzeczywiście daje pewne wyniki. Natomiast w przypadkach psychoz schizofrenicznych lub przewlekłego procesu schizofrenicznego, zwłaszcza gdy przerwie się leczenie podtrzymujące, nadzieje takie muszą być złudne. Przykłady te świadczą o tym, że psychoterapeuta musi znać dobrze psychiatrię kliniczną, aby właściwie postawić sprawę trafnego ustalenia wskazań do stosowania psychoterapii indywidualnej. Dodać tutaj trzeba koniecznie, że tzw. antypsychiatria, o której jeszcze będzie mowa, dostarcza szkodliwych bodźców zachęty dla znachorstwa psychoterapeutycznego, podrywając zaufanie do medycyny klinicznej.